cze 18 2007

PORZUCIŁAM


Komentarze: 0

Leżąc na podłodze osłaniam twarz przed
odłamkami szyby, słyszę resztki melancholii
w przestrachu skulonej pod stołem.
Ściany z odpadającą farbą przytłaczają
niezgrabny umysł.
Cuchnie stęchlizną zgniłych owoców trzymanych
w kieszeni na wszelki wypadek.
Codziennie spada ze schodów przeze mnie
cynicznie, na oślep popychana.
Morderstwo w afekcie odradzające się na nowo
bez końca.
Siadam wtedy na ich skraju, krzesło skrzypi
pod ciężarem śmieci wysypujących się z butów.
Bez pośpiechu dopijam lampkę wina, a z każdym
łykiem liczę w myślach kolejne upadki
bez ustanku, ironicznie na głos powtarzając:
"Jeszcze tylko jeden".
I już leży na progu, żałośnie postękując wyciąga
ku mnie posiniaczoną rękę.
Biorę ją w dłonie i pluję, by zamknąć
w pięść i wyrzucić jej właścicielkę na ulicę
własnej samotności nie posiadającej rozgrzeszenia,
aby potrącona przez zazdrosne słowa następnym
razem zapragnęła już nigdy więcej nie patrzeć
w lustro bez obrzydzenia.
Bezczelnie przywiązuję ją do huśtawki nie
pozwalając patrzeć jak bez cienia goryczy
cofam wskazówki zegara odwlekając podcięcie
żył obłąkanemu lękowi.

Nie jest nawet przeciętna, nie stara się.
A mimo, to uzależniłam się od niej.
Jedyny narkotyk nie wywołujący
mdłości.
Wyczerpanej pozwalam dowlec się do domu,
zamykam przed nią drzwi.
Nie zaufała próżnej groteskowości wersów,
niech teraz sama sobie radzi z bezradnością
duszącą poduszką w czasie snu.
Nie mam motywacji, by reanimować nas obie.
Tak jak te gołębie irytujące się nawzajem
nieznośnym śpiewem.
Wystarczająco długo bezmyślnie wyglądałyśmy
przez okno.
Spadając z dziesiątego piętra karzę jej się zamknąć
zagłuszona krzykiem szaleńczo
bijącego serca, nie będącego w stanie znieść krytyki.
Nie przeżyje upadku, wyschnie na słońcu,
bym mogła wskrzesić ją nowym wierszem
natchnionym jednym impulsem.
Może jutro, może nigdy...
Pokona mnie czernią kiru kneblującego usta
gotowe wyznać żal za nie popełnione grzechy.

Popiół zakurzył włosy parząc pokłute
chłodem poranka policzki.
Nie odpuszczę, wiara pozbawia współczucia
w chwilach zwątpienia.
Poczekam, nie muszę się śpieszyć, nigdzie
nie odejdzie bez lekkomyślności poczynań.
Z okna pokoju obserwuję jak blaknie, spogląda
nienawistnie spod zmierzwionych włosów.
Ufam sobie? Jej?
Palcami poranionymi od paznokci zostawia
krwiste ślady na oknie.
Jeśli ją porzucę już nigdy nie napiszę
ani jednego wersu, gdy przyjmę z powrotem
skarzę nas obie na wieczne potępienie w bezsenności.
Przykro jest, gdy miota się nie znając imienia,
wiedząc o sobie więcej niż inni można już
tylko odczuwać kac moralny.
Nie szukam wymówek.
Jestem na wskroś nią przesiąknięta.
Czekam tylko póki powie: „Dość!” pozbawiona mrzonek.
Nie usiedzę w jednym miejscu, tracę grunt pod
nogami, to ona spiskuje przeciwko mnie
zmuszając do przerwania milczenia, przyznania,
że poezja jest złudzeniem.

Jest bezsilna, a jednak uparta.
Pogrążona w narcystycznej rozpaczy, a mimo
wszystko nie zdolna podnieść się z klęczek.
Nie jest moim wytworem raczej nadziei, która
niepostrzeżenie zakrada się, by wbić nóż
w plecy.
Nie ostrzegę jej, istnieje tylko będąc ręką,
której chwytam się, gdy niepewność wybiela
granatowe myśli.
Dlatego wiersze są niezapisanymi prośbami o
Skrawek nieba tylko dla mnie.
A my sypiamy na podłodze przytulone do lodowatych
stóp.
Po powrocie utopi w herbacie mgliste wspomnienie
pijanych kroków stawianych na spróchniałym
drzewie.
Napoiłaby i mnie, lecz gorzkawy smak mógłby
wypalić od środka pozostawiając skamieniały
cukier wysypujący się z ust jak te struny
płonącej w kominku gitary:
Niemej, a jednak z wyrzutami na spieczonych wargach.
Głuchej, a mimo, to słuchającej bezsilności
skrzypiącej w każdym niedbale odtrąconym kącie.
Już nadchodzi brzęcząc łańcuchami szarości.
To wschód słońca, którego nie mogę uchwycić.
Jej gorączka w mojej głowie musi coś znaczyć
nawet jeśli, to tylko zachłanność zapisana
na skrawku obślinionej koszuli.

To tamtego lata przypadkiem mnie obudziła
łamiąc palce bezimiennego pianisty rozkołysanego
w bujanym fotelu na skraju omdlewających
ran zadanych kieliszkiem trzymanym przez
wyobraźnię.
Żeby i chociaż ją skaleczyła, nie chciała.
Samobójczyni, lecz nie winowajczyni
nieudanych poszukiwań inspiracji.
Już wstała błagając o cierpliwość, może
teraz zrozumie, jakim kosztem ukrywam ją
przed samą sobą. Porzuciłam?
A na ile ona sama wierzy w to co, tworzę?
Czy łzy siniejące na bladej twarzy mają
mnie przekonać?
I dlaczego brzydzi się patrzeć moimi oczami?
Zdradzamy się zbyt szybko oczekując w zamian
za mało.
Wyczekujemy prozaicznych dni, a nie robimy
nic, by połknąć mdlący knebel przeznaczenia
nieuchronnie cofający nas bez przerwy do dnia
poprzedniego.

Taki kaprys - rozmowa o sobie samej.
A może o tym, co ona o mnie myśli?
Nie potrafię z nią walczyć, nigdy nie będzie
moja. Kim jest? Kim ja jestem w jej wyobraźni?
Nie ma odpowiedzi... Ona jest jak morfina
uśnieżająca ból.
Jest we mnie, nie pytam dlaczego.
Razem śpimy, nienawidzimy się, uciekamy przed
rzeczywistością budząc się z krzykiem w nocy.
A teraz chodzimy z zamkniętymi oczami
i poszukujemy tego kawałka ciemności, który
za nas rozpala pożądanie w chwilach niewierności,
gdy liryka zdaje się mieć inną twarz.
Lecz on spada nam na głowy bez zaproszenia,
a wtedy nie ma już nic. Jak w pozbawionych
pulsu skroniach.
Godzina po godzinie obok siebie i dusza...
Więdnąca z odwodnienia...

ashley23 : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz