CZTERNAŚCIE WIOSEN
Komentarze: 0
Czternaście lat miałam. Uczyłam się patrzeć
na świat oczami niewidomego, by poczuć każdy
skrawek tak błękitnego nieba, iż niemalże
wlewającego się w usta czystością swojej barwy.
Ufałam tylko swoim słowom zasłuchana w skrzypcowe
wariacje Vanessy Mae.
Udawałam, iż słucham innych z duszą na ramieniu
zastanawiającą się, czy nie każą zamilknąć
w pokorze.
Był czas na obsypywanie poduszki łzami i na
wyszywanie pościeli uśmiechem ukrytym w czerwieni
jeszcze zaspanych truskawek.
Na spoglądanie w oczy przyjaciółki z nadzieją
ujrzenia swojego odbicia i na potulne
schodzenie z drogi tym, co patrzyli na mnie
inaczej.
Wieczorami wyjadałam dżem ze słoika, by rankiem
ukradkiem wypijać oszronione mleko z lodówki.
A gdy nikt nie widział, dotykałam warg onieśmielona
bezwstydnością, z jaką szukałam w nich
najdrobniejszych rys szeptających, że to
właśnie ja.
Pozwalałam promieniom słońca malować piegi na
jaskrawych policzkach, by letni sen za bukiet
kwiatów mógł kupić mój portret, na który
spoglądałby do znudzenia, póki znów
nie zapragnąłby zobaczyć mojego innego oblicza.
Kusiło patrzenie w lustro, męczyło przypominanie
konturów ciała.
Oddychałam, gdy byłam sama, dusiłam się
przebywając w tłumie i były tylko drzwi,
a w nich pękające z trzaskiem głosy przemykających
cichcem cieni.
Wszystko jakby okadzone gęstą mgłą.
Czułam, że powinnam je przegonić, lecz
nie potrafiłam wyzbyć się obojętności.
Chciałam się z nimi przywitać, ale błogi spokój
działał na mnie jak środek nasenny.
Dorastały wraz ze mną, aż znudziły się moją
ospałością.
Nie chciałam wyrzucać ich na bruk, ale mówić
jak bardzo potrzebuję psychicznej pobudki
też nie zamierzałam.
Bo kilkanaście lat, to za mało, by móc
spokojnie powiedzieć: "Nie wiem, co się ze mną
dzieje".
Zasypiałam zapatrzona w gwiazdy, moknęłam w
deszczu zapominając parasola.
Omijałam kałuże, chowałam się w cieniu drzew.
Wieczorami spacerowałam szeleszcząc płaszczem
z kolorowych liści, popołudniami pisałam
oddechem pamiętnik na szybie uważnie nasłuchując
czy aby nikt nie kłóci się za ścianą.
Sponiewierałam niejedną koszulkę noszącą moje
imię i wiele niedokończonych myśli wyrzuciłam
za burtę naiwnie nieletniego umysłu zabłąkanego
w odmętach niedomówień.
Potem odchorowywałam migreną każdą niedoskonałość
niepewnie stawianego kroku besztając się za
brak poczucia winy, gdy wybuchał we mnie
wulkan niecierpliwości.
W chwilach słabości szukałam ukojenia w książkach
odrzucając je, gdy upijało mnie rozgoryczenie.
Tonęłam w spienionych falach smutku
zakutym w wersy okaleczone akacją
wielu autorów.
Czekałam, aż przejdzie niczym ból po aspirynie,
bym mogła uczciwie odetchnąć z ulgą.
A wtedy kładłam się na łące nucąc pod nosem
i wszystko było nic nieznaczącą przeszłością
póki wiatr nie nakazywał wracać do domu.
Walczyłam o odzyskanie choćby kilku dni,
a one blakły jak stare fotografie.
Pozostał tylko mdły kolor chusteczki na dnie
dziurawej kieszeni.
Nie żałowałam ani jednej świeczki na torcie,
bez nich odliczanie kolejnych miesięcy byłoby
takie puste i nijakie.
Od tamtych chwil zamrażam je w kropelki marzeń
zszywając w pośpiechu rozdarte w popłochu chmury.
Drżące z poświęcenia dłonie zanurzone w sercu
nie pozwalały spoglądać za siebie.
Ganiłam za krótkie noce na sen, prosiłam o długie
poranki na przepraszanie sumienia pisząc póki
ręka nie odmawiała posłuszeństwa trując
pustką w głowie.
Ulotny czas wymieszany z zapachem kasztanów
i smakiem soku malinowego utracone przez
tamtą łatwowierność.
Nigdy już nie smakowały tak samo.
Chciałam dziewictwo romantycznej duszy mieć
tylko dla siebie i być jej aniołem razem
z nią gubiąc po drodze troski zbierając ukryte
w trawie krople rosy jeszcze nie zdeptanej
ulicznym smogiem.
Nie chciała, poezja przecież ma wielu kochanków.
Przytłoczona groteskową zaborczością do utraty
tchu, przyciśnięta piórem do bezlitośnie
szorstkiej kartki ukryła się za parawanem.
Pragnęłam milczenia w samotności bardziej,
niż teraz czytania w swoich przewrotnych
myślach.
Nawet deszczowe niedzielne poranki kradnące
ciepło pościeli nie byłyby wtedy zbyt
wygórowaną ceną.
Nieraz myliłam się w momentach skruchy
zaniedbując niezrozumiałe gesty maniakalnie
do mnie przemawiające.
Zamykałam oczy i szłam powierzoną mi drogą
udając, iż codzienność mnie nie dotyczy
nawet, jeśli wiara w siebie tchórzyła.
Całą sobą byłam kwitnącą wiśnią potrzebowałam
tylko namacalnego powodu, aby zwolnić
nie odczuwając braku spalonego dziennika.
Bym nie musiała przekwitnąć.
Maluję obraz rękami nastoletniej dziewczyny
w międzyczasie poruszając gwałtownie niedokończonymi
zdaniami jak wiatr zniewolonymi na swoje
podobieństwo kryształowymi odłamkami burzy.
Było, a jednak nie minęło.
Nie pamiętam tamtej jesieni, lecz wiem czym,
pachnie.
Nie chciałabym cofnąć czasu i nie powiem
sobie: "Dość!" gdy znów będę rwała z bezsilności
nowe, lecz jeszcze nie odpuszczone winy
snując się w ciemnościach po domu nie znajdując
ukojenia w okruszkach chleba.
Byłam dziewczynką z własnym kawałkiem świata
zamkniętym w szklanym pudełku.
Nie chciałam wiedzieć, czym jest następny
dzień, liczyłam, że czas zatrzyma się w miejscu
lecz za nim się obejrzałam dorosłam.
Nie wiedziałam, czym jest pragnienie dopóki
ono mnie nie odnalazło.
Nie zaznałam spokoju nie będąc pewną, iż
jestem po właściwej stronie zwierciadła.
Napisałam list wielokrotnego użytku,
umoczony w błocie nie przetrwał godzin
moich narzekań, w dniu urodzin,
który minął jak pozostałe
przelotnie pachnąc aromatem owocowej galaretki.
Pchnął mnie o jeden nieświadomy wyczyn
naprzód życząc jak najmniej powrotów do
niepokonanych zakamarków przeszłości będącej
w zmowie z teraźniejszością.
Kim byłam? Tym, kim jestem teraz.
Dodaj komentarz