Poświęciłaś mi sekundę, jakby czas był twoim wrogiem. Położyłaś dłoń obok kałuży, gdy listopadowy dzień szlochał niemiłosiernie. Nie myślałaś wtedy o mnie prawda? Żądam. Spójrz na mnie. Niech twe źrenice spłoną w ogniu palącego wstydu. Nie, nie chciałam być tobą, ja tylko przesiąknęłam zapachem naiwnej myśli, że mogę być inna, ale ja nie chcę być inna, nigdy nie chciałam... I wtedy to się stało. Nigdy nie przypuszczałam, że brodzenie po kostki we własnych myślach może tak bardzo odpychać dłoń trzymającą skruszone serce, że przyznanie się do nich będzie cięższe niż dusza przesiąknięta ulewą.
Nie, nie potrzebuję twojej dłoni na mojej niemej z bezradności twarzy, ani słów pociechy z każdą minutą tracących sens, bo wypowiadanych w pośpiechu do nikąd. Sama nie wiem czego chcę. Więc ty również tego nie wiesz. Przecież nie potrząśniesz mną, nie odtrącisz, nie pokażesz jak łatwo jest moknąć na ulicy będąc na to obojętnym czyż nie tak? Odpowiedz! Albo wyjdź i pozwól, aby odbicie w lustrze, to zrobiło. Ono przynajmniej nie zna litości. No co tutaj jeszcze robisz?! Nie trudź się, nie powiem jak bardzo mnie frustrujesz, za bardzo przypominasz mnie.
Potłuczone szkło, po którym trwożnie stąpa serce, co chwila wydobywając z siebie jęk okaleczonej bezmyślnością słów, pijanej z rozpaczy duszy i gdzieś na dnie nieudolnie odkurzonego sumienia ten mały kamyczek szeptem znaczy swą obecność. Będzie dusił tak długo, aż nie rzuci na kolana i nie wyszarpie siłą każdego kłamstwa, nawet tego nieistniejącego. Nie mamy zbyt wiele do stracenia. Nigdy nie miałyśmy... Nie potrafimy rozmawiać o wszystkim, więc po co rozmawiać o niczym? Strach spojrzeć sobie w oczy, ale i strach milczeć nie zaznając spokoju, dusząc się dymem ciszy jej warg, która rani niczym nóż w piersi.
Spoliczkuj mnie jeśli nie możesz znieść mego oddechu, wszystko jest lepsze od klęski w poszukiwaniu samej siebie. Wiatr powybijał szyby, deszcz rozebrał nas z resztek sumienia opadającego niczym uschnięte płatki róż. W usta wlał sok z cytryny, a w dłonie wcisnął sople lodu zimnego jak ciasno opasający nas drut kolczasty. Nie umie powiedzieć "Jest mi źle" i ja tego nie potrafię, nie poda ręki na zgodę, bo wiem, że tak musi być. Nie wypijemy razem kawy, bo rozmowa byłaby echem w studni, a milczenie tombakiem tylko pozornie dającym spokojne noce i słoneczne dni.
Pamiętasz? Chciałaś abyśmy były niezapominajkami byśmy nigdy o sobie nie zapomniały. Siadywała na parapecie i roniła gwiaździste łzy wdzięczna księżycowi za to, że czuwa nad nami. Teraz? Też roni łzy, lecz o smaku mdłej czekolady, a księżyc spoliczkowany naszym niepokornym spojrzeniem schował się na dnie jeziora, by ciepły szum fal ukoił jego smutki a kto ukoi nasze? Na pewno nie ty, bo straciłam w nas wiarę. Masz żal do mnie, więc i ja do siebie też powinnam mieć? Ale go nie mam! Potrafię powiedzieć, co czuję, wiem to, ale nie zmuszę cię byś mnie słuchała za każdym razem gdy opuści mnie wola walki, o co? O każdy nasz wspólny uśmiech, każdy najmniejszy gest i myśli wypowiadane bez słów. O każdy dzień spędzony razem i nawet o pochmurne dni byśmy były przyjaciółkami tylko dla siebie.
Ale walka z twoim cieniem, to dla mnie zbyt wiele. Nie chciałaś? Wiec dlaczego wypowiedziałaś pierwsze słowo i nie zatrzymałaś moich następnych? Obie wiemy dlaczego, bo ranić siebie jest najłatwiej, ale to jest tak cielesne... Dłonie nie potrafią otrzeć łez, kolana uginają się pod naporem obelg i niechcianych słów. Rozpłyniemy się we mgle skruchy bez słowa "Przepraszam" do następnej kłótni. Ja i moje lustrzane odbicie.
|
Dodaj komentarz