W TEN SŁONECZNY DZIEŃ
Komentarze: 0
Jolka mam na imię i wten słoneczny
dzień trzy razy pukam do drzwi.
Domek wygląda jak z "Alicji
w krainie czarów" tylko jakby bardziej
pachnie pierniczkami i czystością
bicia ludzkich serc.
A może w takich domach drzwi
same się otwierają zapraszając do środka
jak w starych, a i tak strasznych horrorach?
Cóż nie mogę powiedzieć aby się czymś
wyróżniał nie jest ładny jak wiosenny zapach
ledwo skoszonej trawy.
Ale co najwyżej jak dekoracja
z marcepanowych różyczek
na śmietanowym torcie.
Zjadasz i nawet następnego dnia
nie pamiętasz jaki miał smak.
Ale to może właśnie dlatego, że mamy
akurat słoneczny dzień.
Nikt nie odpowiada w tym pustym domu
więc pukam jeszcze raz,
lecz tylko echo mi odpowiada
najpierw jedno wiosenne,
potem drugie letnie,
trzecie jesienne, a na koniec to najbardziej
mrożące nawet myśli i złudzenia
w sople zimowe.
A potem ogłuszająca kanonada
skrzypiec prześcigających się
z dźwiękiem moich słów.
Czyżby wszystkie pory roku
wymieszały się i właśnie zaplatają
słońcu warkocze wpinając we
włosy kłosy zboża pachnące
trudem ludzkich rąk?
W pniedziałek są granatowe,
bo nigdy nie wiadomo, czy gwiazdy
sprostają wyzwaniom dnia codziennego.
We wtorek są cytrynowe jak soczysty
smak soku cytrusowego, bo dają
nadzieję na choć odrobinę wytchnienia
w tej pędzącej kuli zwanej czasem,
co przecieka przez palce niczym
chwile spędzone na słuchaniu ulubionej
muzyki, bo ona płynie i płynie,
a tak by się chciało dalej i dalej.
W środę są niebiesko czerwone,
bo niezdecydowane jak błękit obłoków,
które nie wiedzą, czy chcą mieć
uczucia tak jak ludzie, czy chcą być tylko
chmurami czasem uwielbianymi,
czasem przeklinanymi.
We czwartek mają na sobie
czarno białe kraciaste sukienki
by móc zadowolić rozkapryszone gusta
każdej godziny dnia nie mającej ułożonej
ani muzyki, ani słów piosenki z tandetnymi
myślami puszczanej do znudzenia
do smętnej melodii.
Piątkowe są jak guma balonowa
smakująca tak samo wieczorami
spędzonymi w wesołym miasteczku
mimo upływu lat i nadal tak samo
realna jak wtedy gdy dzieliłeś się
nią po raz pierwszy ze swoim
przyjacielem.
Sobota jest kwaskowatym smakiem
miodowych różyczek herbacianych
obsypujących swymi śladami
każdą kroplę deszczu w jesienny dzień
i każde źdźbło zieleniącej się trawy
w letni niczym nie zmącony dzień.
I wreszcie ta wcale nie ostatnia niedziela
brązowiutka jak ten pluszowy misiaczek,
z którym co noc kładziesz się do łóżka
i któremu szepczesz nie tylko
"Dobranoc" ale i zwykłe swoje
tajemnice do uszka.
Tylko dlaczego mi nie otwierają?
Ale, co to coś brzęczy na dnie
kieszeni mego fartuszka.
Sięgam do niej pośpiesznie,
przy okazji ze zdenerwowania
wysypując z niej kilka guziczków
nie do pary i kilka połamanych wypalonych
zapałek.
W końcu moje palce chwytają coś chłodnego
w dotyku, coś co w dziwny sposób
podsyca we mnie niepokój jak
jak ogień w sercu rozpalony
zapierającym dech w piersiach
widokiem gór otulonych zapadającym
zmrokiem, którego nadzwyczajność...
Nie odda tego nawet idealne zdjęcie,
a to przecież tylko klucz.
Oglądam go z każdej strony
bardziej z ciekawości niż fascynacji
i jest taki śmieszny z tą swoją dziurką
w kształcie gwiazdki.
Obracam go w dłoni i jakbym słyszała
gruchanie gołąbka.
Nie. Chyba mi się nie przesłyszało,
a może jednak?
Może ten klucz tylko tak
śmiesznie wygląda?
A tak naprawdę otwiera te nieznośne drzwi,
które nic sobie nie robią z mojej irytacji
więc jeśli znalazłam go w swoim
fartuszku musi do nich pasować.
Drżącą ręką trafiam do dziurki
i zlękniona odskakuję, bo klucz
sam się przekręca, a drzwi ze skrzypieniem
się otwierają jakby echem powtarzając
"Wejdź zapraszam cię" i nie wiem dlaczego,
ale nie zależy mi już na wejściu
do tego domu.
Bo mogłabym cały dzień stać w progu
i wdychać sosnowy zapach tych drzwi,
bo przecież to ja Jola, która
w końcu otworzyła te drzwi w ten
słoneczny dzień.
Może chociaż będzie w tym domu kanapa,
może będzie akurat w kwiatki,
a wtedy przesunę ją sobie na wprost
okna i w świetle słonecznego uśmiechu
jeszcze raz przyjżę się temu kluczowi,
który wyprowadził mnie z błędu,
że o moich krokach tuptających
w mojej głowie wiem już wszystko.
Więc robię jeden krok, potem drugi
i następne i już drzwi się za mną zamykają
nie pozostawiając za sobą nawet
ciepłego zapachu mego poziomkowego
oddechu.
Pierwszy schodek i jakby rażąca biel
pomalowała wszystkie moje słowa.
Drugi schodek, a mej duszy zaczyna
grac fortepian nastrojony na bardzo
skoczną melodię.
Coś w rodzaju pastelowych kolorów
przemieszanych z głosem dobiegającym
gdzieś z pośród chmur.
Chyba przysiądę sobie na tym schodku
i poczekam aż drżenie mego ciała
ucichnie niczym powolne przygasanie
nutek skaczących po dzwoneczkach szczęścia.
Ale przecież to ostatni schodek
więc po co czekać?
Dom, w domu cztery ściany
pełno dużych i wspaniałych luster
i obraz gdzie jakiś krajobraz
jest namalowany.
Jakich luster?
Tych z powtykanymi za ramę w stylu retro
czarno-białymi zdjęciami.
Tych w, których ja siebie widzę
i tych w, których one siebie same widzą.
Tych, które od krzyków pękają
i tych, które od blasku słońca
mienią się złotem.
I nawet te ze śladami pocałunków
namaszczonych karminową szminką.
A i tych, co jesiennymi liścmi
twarz sobie pudrują.
O jakie one wszystkie ładne!
I podbiegam do nich z zachwytem
graniczącym z euforią.
Lustro jakby w lustrze,
bo ramki też lustrzane.
Pewnie pamiętają nie jedną noc w klubie,
gdzie drżały zasłuchane w muzykę klubową,
zapamiętywały stukot kolejnych
tańczących par i odszukiwały siebie
w zahipnotyzowanych muzyką
twarzach klubowiczów, dla których
taka zabawa to już rutyna.
Ale tylko w tak słoneczny dzień
można je dostrzec nie zastanawiając
się skąd się one tu właściwie wzięły.
Wchodzę na ogromną komodę
i potykam się o jakieś stare fotografie
w posrebrzanych ramkach i kolekcję
słoników z trąbkami uroczo
podniesionymi do góry na szczęście.
Czy ja jestem taka malutka,
czy może ta komoda mnie przerasta?
I dlaczego ta serweta na niej jest
bardziej śnieżnobiała?
Przecież to ja jestem Jolka w ten
słoneczny dzień.
A właściwie czemu nie spróbować
namalować na niej szlaczku z kwiatków?
Tak, zrobię to tylko poszukam kredek
w swoim fartuszku i zabieram się do pracy.
Zaraz, zaraz tylko gdzie ja mogłam
schować czerwoną kredkę?
Och nie! Czyżbym jej zapomniała?
Nie, to chyba niemożliwe.
Przecież, to właśnie od niej wszystko
się zaczyna i na niej się kończy.
Och jest. Niechcący wpadła mi do bucika.
Czy to ładnie tak?
A dlaczego najpierw nie zaparzyłam
sobie herbaty z cytryną?
Wybaczcie, ale jakoś nie pomyślałam o tym.
Może to zrobię, tylko najpierw mi powiedzcie,
czy stokrotki na tym obrusie mają być,
białe czy może różowe?
Macie rację, to bez różnicy i dlatego
pomaluję je na niebiesko przecież ten kolor
zawsze przypomina dziewczęce spojrzenie,
moje spojrzenie.
A wogóle to gdzie ciastka orzechowe
na poczęstunek no i gdzie ta moja herbata?
A no tak sama muszę ją sobie zrobić.
Bo w domu, to mam nawet taki
ceramiczny oliwkowy słoiczek na ciastka.
Ale teraz, to nawet nie pamiętam,
czy stoi w kuchni na kredensie,
czy może schowałam go pod łóżko
w obawie przed myszami.
A zresztą po co tym teraz zaprzątam
sobie głowę przecież to nie mój dom
prawda?
Tylko dlaczego jest taki jakiś
dziko nieznajomy?
Może to z powodu tych luster?
Mama tak uwielbia się w swoich
przeglądać przed wyjściem do pracy.
A ja?
Zawsze się dziwi jak ja to robię,
że każdego dnia widzę siebie w nim
odmienioną.
Bo ona patrzy w to lustro z lustrzaną ramą
obwiązaną kokardą w czekoladowym kolorze
i ciągle widzi siebie taką samą.
Ale przecież tak na mnie działa
ten słoneczny dzień.
O dziwo, to lustro zdaje się
do mnie uśmiechać.
Chyba jednak pójdę zrobić sobie tę herbatę.
Tylko dlaczego te wszystkie szklanki
są takie wielkie?
Przecież chcę tylko łyk herbaty,
a nie wodospad wody z bąbelkami.
Nie, ani mi się śni robić sobie tyle herbaty
tylko po to aby potem marnować czas
na patrzenie jak jej kolor zmienia się
z białego w miodowy.
Mam na imię Jola i przejęta ze zdenerwowania
idę przez ten inny lustrzany pokój
z przygryzioną wargą i trzymając
kurczowo fartuszek w dłoniach
nasłuchuję jak skrzypią
deski pod moimi małymi nóżkami
obutymi w czarne skórzane pantofelki
od czasu do czasu niechcący
potrącając kolejne dzwoneczki szczęścia.
I znów niechcący coś potrąciłam,
co tym razem?
To mieniący się jasną zielenią
mały samochodzik wypełniający swoją
soczystą barwą cały pokój.
Jakby liście całego świata
przygnał tu niesforny wiatr
i natychmiast zapominam
o dźwięku desek tańczących
trochę nieporadnie z dzwoneczkami
przez co trochę śmiesznie wyglądają.
I co ciekawe nawet mnie nie dostrzegają.
Aż chce mi się ze śmiechu
na ich widok klaskać w dłonie.
Ale nie chcę im przerywać
więc po cichutku na paluszkach
pójdę sobie dalej.
Rozglądam się po pokoju w obawie,
że samochodzik mógł gdzieś zniknąć,
jak to rzeczy często mają w zwyczaju,
ale nie. Cierpliwie czeka,
aż się z nim pobawię
więc biorę go do rąk i kręcę
się w kółko ze śmiechem.
Ale, co to. Zegar na ścianie
wybija już osiemnastą.
Czyżby już czas wracać do domu?
Tak to prawda.
W tak słoneczny dzień czas szybciej
umyka niczym zając
przed Alicją w krainie czarów,
która ciekawa jest dokąd on pędzi.
Ale ja jeszcze nie chcę wracać.
No zegarku kochaniutki powiedz,
że to jeszcze nie czas.
Bo pierwsza chwila tutaj spędzona
była jak nagi sen, którego czystości
nie musimy się wstydzić.
Następna jak kilka zafascynowanych
sobą minut.
I te ostatnie są jak oczekiwanie
na eksplozję wszystkich kolorów
tęczy jednocześnie.
Bo przecież to miejsce jest jak
wisienka na szczycie tortu waniliowego.
Po prostu nadaje życiu tej esencji,
której brakuje nam na codzień.
Naprawdę będę tu mogla
jeszcze wrócić jak znów
trafię na tak słoneczny dzień?
No to dobrze.
Pójdę już do domu przecież jest jeszcze
jeden pokój, którego przez długi czas
nie widziałam i moja dusza wie,
o który pokój mi chodzi.
Dodaj komentarz