Najnowsze wpisy, strona 1


cze 03 2007 MROCZNY CIEŃ
Komentarze: 0

Jeden z moich licznych wierszy z czasów

gdy byłam nastolatką.

Ten napisałam mając 16 lat.

Widzę przez otwarte drzwi kąt mrocznego pokoju.
Stare krzesła, mahoniowe biurko i przez cały czas
wydaje mi się, że ten zgięty cień wyłaniający
się z mroku to ja, że nic się we mnie nie
zmieniło.
To samo nieobecne spojrzenie, te same ledwo
dostrzegalne gesty i przygryziona delikatnie
warga z rumieńcami zawstydzenia na policzkach,
chyba tak...
Już odpłynęłam hen daleko poza ludzką wyobraźnię.
Patrzę na samą siebie. Lustrzane odbicie,
a jednak obce, zamazane jakąś nieśmiałą tajemnicą,
lub przykrą ścianą odgradzającą od rzeczywistości.
Kto mnie stworzył, podarował serce, duszę
i ubrał w cielesność? Kto byłby na tyle szalony?
Do kogo jestem podobna?
Do jakiś ludzi poznanych kiedyś mimochodem,
nie potrzebujących miłości, ani zrozumienia?
Czy może do nikogo?
Bo jestem sama dla siebie. Chyba tak...
Istnieję, bo ja tego chcę, nie chcę być kimś,
chcę tylko istnieć.
Dusza uwolniona z paru wiader wody
i kilku komórek, myśli pozbawione natrętnego,
nic nie znaczącego ciała.
Przecież nie pójdę teraz błagać kogoś o pocieszenie.
Zresztą kogo?
Lira erato, to resztka niewypowiedzianych
słów, jaka mi pozostała. Może jeszcze odrobina
pocieszenia dla siebie na czarną godzinę?
Wiatr dyskretnie puka do okna.
Nie mogłabym odrzucić muzyki, zabrałaby
mnie razem z sobą.

Za mną zostały sterty śmieci, kałuże błota i
mnóstwo popiołu.
Ale ja nadal dostrzegam siebie, tylko już nie
tam, a w ogromnym lustrze jakby przytłoczona
powstrzymywanymi łzami.
I znowu odpłynęłam myślami gdzie indziej,
czekając aż się wyłoni wyrok napisany
niewidzialnym atramentem, anonimową ręką.
Wstaję z łóżka, staję na progu, tam nie ma
nikogo. Tylko palący się fotel na biegunach,
rozmoknięta tapeta i połamany stolik.
Wychodzę, ale wiem, że ona wróci na swoje
miejsce.
Czemu się nią przejmuję egoistycznie broniąc?
Przemyślenia ślizgają się jak po tafli lodu.
A jest ich tak dużo, iż niemal
rozsadzają głowę migreną.
Głupie, logiczne, paskudne, lękliwe, obłąkane
małoznaczące, poukładane, niedokończone.
Takie ulotne, refleksje: ptaki, kwiaty, obłoki
robaki, zachodzące słońca...
Dajcie mi, chociaż na chwilę odpocząć!
Zasnęłam na moment, budzę się przestraszona.
Przez chwilę nie wiem gdzie i kim jestem.
Wyprana z wszelkich brudów życia, zastygła
w czasie, o którym nic nie wiem.
Ja tu zwariuję i stanę się taka jak inni.
Jakie to szczęście. Jeszcze jestem.

ashley23 : :
maj 13 2007 A GDYBY TAK
Komentarze: 0

Jeśli rozdarłabyś atłasowe, przejaskrawione
bezzasadnymi domysłami płótno naiwnie
rozbudzonej wyobraźni. Skryłabym się na jabłoń,
gdzie przesiąkając cierpkim smakiem papierówek
rozkoszowałabym się winem, którego ty nigdy
nie poczujesz, bo ono jest tylko dla straceńców,
którzy bez wahania powierzyliby zmysły złudnej
kochance nazwanej poezją, upijając świadomość
pustymi sekundami odliczanymi promieniami
słońca desperacko rozbijającymi się o ziemię.
Czekałabym póki nie spadnę trzeźwiejąc w
jednej chwili.
Nawet byś się nie domyślała, gdzie bym się
przed tobą ukryła. Trywialność wypowiadanych
myśli utwierdzałaby cię w przekonaniu, że
prawda nie istnieje.
A co jeśli ja sama jestem kłamstwem mnożącym
irracjonalne historie, budujące chwiejne
fundamenty naszego życia?
Jesteś tak odważna, by bezgranicznie zaufać
łzom moczącym rękaw koszuli?
Domyślasz się, ile potłuczonego szkła chrzęści
mi w głowie?
Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy ile kosztuje
wmawianie sobie jak bardzo chcę być w tobie
mimo, iż bez względu na karcącą, niewidzialną
obecność i moje poniżone wzruszeniem
ramion "przepraszam" jestem obok ciebie.

A gdybyś w poszukiwaniu mnie stanęła pod
drzewem naznaczonym naszymi imionami, nie
położyłabym dłoni na twoim ramieniu, byś nie
dostrzegła twarzy pozbawionej tej nutki
irytacji usadowionej na piegach, gdy tylko
usiłujesz wytrącić mnie z równowagi.
Ze spokojem graniczącym z paranoją napawałabym
się przestrachem w twoich wyblakłych oczach,
obserwując z nieukrywaną satysfakcją jak
przeklinałabyś w duchu ignorancję podpowiadającą,
by zwalić winę na krnąbrność umysłu,
odpowiedzialną za ucieczkę na skrawek jeszcze
niepomalowanej sztalugi.
Gdybyś tylko przestała decydować za nas obie.
Mówić, co jest mi potrzebne, a czego powinnam
się wyrzec, gdybyś nie utrudniała wyborów i
nie zapierała tchu w piersiach niewykonalnymi
prośbami, wtedy bym nawet się do ciebie
uśmiechnęła.
Lecz żądanie jest twoją pasją, dla której
gotowa byłabyś stłumić w sobie najczystsze
pożądanie w swej nieskazitelnej nagości.

A gdybyś usiłowała wzbudzić poczucie winy
przeżegnałabym się pozostając tam po kres
istnienia, czuwając byś nie wykradła po cichu
resztek silnej woli, jaka mi pozostała.
Pozbawiona osobowości, z wypłowiałym charakterem
zaczęłabyś nawoływać miotając się niczym
pająk złapany we własną sieć, a ja, oparta o
konar liczyłabym chmury na niebie lekceważącym
wzrokiem kpiąc z bezradności potrząsającej za
ramiona. Zrzucałabym liście za kołnierz koszuli,
w którą pozwalasz mi ubierać się z rana, byś
tylko ty tych chwil mogła mi zazdrościć i
powtarzałabym szeptem, że rozumiem mimo
pogrążającej, ociężałej niepewności.
Kim dla ciebie jestem? I kim mogłabym być
gdybym nie była sobą?
Nie umiałabyś nawet powiedzieć, do czego
jestem ci potrzebna, a jednak nie potrafiłabyś
zamknąć za mną drzwi jednoznacznie uwalniając
się od brzemienia czuwania nade mną.
Walczyłabyś o spokój nie mogąc znieść porażki,
lecz nie ty byś ją sobie zgotowała.
Przyniosłabym ją na srebrnej tacy pod postacią
jabłka i wepchnęłabym ci ją w gardło niczym
czarownica królewnie śnieżce. I nic byś nie
mogła poradzić na przesypujący się między
palcami jak w klepsydrze czas z zakrwawionym
piaskiem od dłoni odmawiających posłuszeństwa
w chwilach utraty twórczej weny.
Nie osiągnęłabyś spełnienia zmuszając do
czekania w nieskończoność na odrobinę zrozumienia,
gdy wszystko wydaje się obrazem Picassa
namalowanym w chaotycznym ferworze zabijania
samozwańczych potrzeb.

A gdyby tak słońce już nigdy nie powstało z
popiołów nocnego, zaspanego życia?
Byłabyś w stanie znieść to upokorzenie?
Bo widziałabym wtedy w tobie nieznajomą, która
przychodzi i odchodzi brudząc przewinieniami
jeszcze nietknięte wspomnienia.
Zimna jak betonowy blok noszący na wątłych
barkach obłąkańczą histerię niejednego człowieka.
Zamknięta w sobie, bez cienia wiary w
słuszność swoich decyzji.
A wszystko, czemu ufałabym, to spadek po
nieusprawiedliwionym dążeniu do całkowitego
zamknięcia rąk na sugestywnie odtrącające
gesty. Pragnęłabym nigdy więcej nie widzieć
zachmurzonego nieba, tak jakbym wiedziała
czego chcę, licząc na każdym kroku w
nieomylność jeżynowych krzewów będących
ochroną przed sprzymierzeńcami zbyt
przejaskrawionej rzeczywistości.
Czy chciałabyś, aby tak było?
Nigdy nie zapomnisz, kim jesteśmy prawda?

Godzina po godzinie odczuwałybyśmy, to samo,
a ty nawet byś się nie domyślała jak bardzo
jestem tym zmęczona. Już nic nie wydawałoby
się nam właściwe, rozgoryczone opinie
paliłyby się jedna za drugą, a wypuszczony z
garści ster kierowałby na mielizny niekontrolowanych
wybuchów nieosiągalnej zawiści o umiejętne
chodzenie we mgle, nie dając pojmać się
lekkomyślnym nawykom. I tym razem nie
spełniłabyś zbyt wygórowanych oczekiwań.
Pragnęłabym tego? Wcale nie byłabym lepsza,
gdybym żądała.
Obudziłabyś mnie brutalnie.
Z troski, czy może z obawy przed nieuchronnym
końcem człapiącym niemrawo?
Jawa. Mogłybyśmy przeżywać ją oddzielnie myśląc
o niej, lub razem tracąc sen z powiek na
rzecz wzbierającej do nieprzytomności migreny.
Jeden telefon i wszystko się skończyło.
Lecz nie odejdziemy, jeszcze nie tym razem.

ashley23 : :
maj 04 2007 POD LATARNIĄ
Komentarze: 0

Spotkałam ją na obmywanej deszczem ulicy pod
leniwie mrugającą latarnią, rzucającą
pożółkły półmrok na każdą rysę jeszcze
zbyt młodej twarzy by wyruszyć w świat.
A każdą bezimienną noc wypełnioną po brzegi
próżnością porcelanowej lalki rozpoczyna
słowami "A gdybym tak była calineczką..."
i urywa wpół zdania na dźwięk klaksonu.
Wymiana znaczących uśmiechów, ironicznie
szarmancki gest kierowcy i już jedzie.
Zostawiła tam na drodze wszelkie wątpliwości.
Bezczelnie obserwuje ją w lusterku
natarczywie żądając spojrzenia,
że tylko raz, tak w ciemności, bez zbędnych słów,
przywiązania, lecz z namiętnością i prostacką
bezwstydnością.
Przygryza delikatnie wargę - pieczęć na
kopercie obietnicy. Spuszcza wzrok,
gdy przejeżdżają obok kapliczki.
Narysowała duszę na papierze, by spalać ją
powolutku ogniem płonącym na złej drodze,
którą za nią wybrała naiwność.

Pisk opon i tryskające spod nich kamienie.
Jeden, drugi, trzeci ilu ich było?
Ilu ich jeszcze będzie...
Żadnego nawet o imię nie zapytała,
rozbierała się, udawała i tylko czasami się
krzywiła, gdy zbyt obojętnie...
Nie myślała, kim jest wydając potem pieniądze.
Myśli te dopadały ją w chwilach samotności.
Z zamkniętymi oczami kładła się na hotelowym
łóżku i czekała póki znów ktoś nie pozbawi jej
dziewictwa duszy, by potem mogła odejść w
bezkształtny mrok resztkami godności
wycierając brudne ulice.
Przecież dla tych, co sami siebie
unieszczęśliwiają, bal życiowej udręki
nigdy się nie kończy.
Godzinami mogłaby tak chodzić po
rozmokniętych alejach tego jakże obcego miasta
z nadzieją, iż obudzi się i będzie normalnie
żyć, jak co rano śpiesząc się do pracy, albo
czekając w chłodzie na autobus.
Ogląda się tylko za siebie żegnając niczego
nieświadomych przechodniów.
Bo wie, że i tym razem tak nie będzie.
Spuszcza głowę odliczając kolejne śmiejące
się jej w twarz sekundy, jakby czekając na
odroczony wyrok.
Znów poczęstuje miętowymi czekoladkami
i pozwoli wypić swoją niedopitą poranną kawę.

Paryskie uliczki, a nad głową kawałek
nadgryzionego zachmurzonego nieba, z którego
leje się wprost do gardła kwaśny deszcz
ludzkich myśli wypuszczonych z rąk
z bezmyślnością graniczącą z absurdem.
Wysiadają. Klęka na chodniku usiłując wymazać
z kałuży odbicie, lecz ono tam będzie trwało
niezmiennie jak kalendarz podpisany jej
imieniem, z którego od lat zapomina wyrywać
kartki.
A może jest tak samo głuchy na łkanie jak ona
na nieśmiałe pukania pod oknem codzienności?
Wstaje z wdzięcznością spoglądając w górę.
Idzie za nim nie szukając.
Nie ma idealnych pytań, są tylko oszukańcze próby
odpowiedzi.
Przekonana o bezradności, zamknięta w kryształowej
pułapce łez zaborczością wyciskanych przez
buntujące się sumienie.
Nigdy nie myślała, że może być inaczej.
On też współczucie zachowa tylko dla siebie,
gdy będzie wyrywać z jej ciała wszelkie
tajemnice, a jej niczym naiwnemu motylowi
pozwoli wpaść w pajęczynę, by już do rana
przewracała się z boku na bok męczona
koszmarami.
Niemalże ciągnie ja za rękę nie mogąc się
doczekać tego, co dla niej nieuniknione.
Leży już na łóżku obnażona z wszelkich
złudzeń.

Istnieje, a jednak życie nie należy do niej,
wyobraża sobie jego piękno, lecz nie ma sił
do niego dążyć.
Nie jesteśmy tacy, lecz czy czasami jak ona
nie poddajemy się bez walki?
Nie służymy wyimaginowanym ambicjom klękając
pokornie, wyrzekając się siebie? W imię czego?
I już trzecia nad ranem śpi odwrócony do niej
plecami, jakby chciał ją ukarać za te
wszystkie bezwstydnice, które tulił
w ramionach. Kto mu dał takie prawo?
Przecież jest winny jak i ona.
Jej sztuczna twarz pęka z ostatnim
westchnieniem odsłaniając prawdziwe, zbrukane
oblicze.
Irracjonalny lęk przed samą sobą,
przekleństwa wymykające się z ust za próżność
zlekceważenie.
Zapatrzony w siebie nie zapytał, czy właśnie
tego chciała, bezszelestnie odszedł w szarość
poranka.
Otrzymała kilka groszy, by dalej żyć z dnia
na dzień, lecz już nigdy nie odkupi dumy.

Czy tego chciała od życia?
Nauczyć się jak przetrwać nie pytając nikogo
o zgodę, o to jej chodziło?
Wie, co robi. Nie jest niewiniątkiem.
Czy aż tak trudno jest się zmienić?
My, co dzień dokonujemy wyboru.
Ona? Już dawno temu to zrobiła.
Niekończąca się walka z utopijną teraźniejszością
i nieudane próby wyzwolenia się z kajdanów
ograniczonej wyobraźni.
Zaschnięta dusza na dłoni, nawet zniesmaczony
cień ja opuścił.
Chodzi z nimi, gdzie tylko chcą.
Nie rozmawiają, nie ma o czym, udają zakochanych
parę, by o świcie stać się miłosną
przeszłością.
Każda złotówka jest jak policzek,
lecz przyjmuje to, nie wierząc w inny żywot.
Widzę ja każdego ranka, przygaszona wraca do
domu. Współczucie? Umknęło mi gdzieś między
niebem, a ziemią.
Wraca zmęczona, aby zasnąć śniąc o lepszych
perspektywach.
Do jutra, do następnego razu.

ashley23 : :
kwi 20 2007 CZTERNAŚCIE WIOSEN
Komentarze: 0

Czternaście lat miałam. Uczyłam się patrzeć
na świat oczami niewidomego, by poczuć każdy
skrawek tak błękitnego nieba, iż niemalże
wlewającego się w usta czystością swojej barwy.
Ufałam tylko swoim słowom zasłuchana w skrzypcowe
wariacje Vanessy Mae.
Udawałam, iż słucham innych z duszą na ramieniu
zastanawiającą się, czy nie każą zamilknąć
w pokorze.
Był czas na obsypywanie poduszki łzami i na
wyszywanie pościeli uśmiechem ukrytym w czerwieni
jeszcze zaspanych truskawek.
Na spoglądanie w oczy przyjaciółki z nadzieją
ujrzenia swojego odbicia i na potulne
schodzenie z drogi tym, co patrzyli na mnie
inaczej.
Wieczorami wyjadałam dżem ze słoika, by rankiem
ukradkiem wypijać oszronione mleko z lodówki.
A gdy nikt nie widział, dotykałam warg onieśmielona
bezwstydnością, z jaką szukałam w nich
najdrobniejszych rys szeptających, że to
właśnie ja.
Pozwalałam promieniom słońca malować piegi na
jaskrawych policzkach, by letni sen za bukiet
kwiatów mógł kupić mój portret, na który
spoglądałby do znudzenia, póki znów
nie zapragnąłby zobaczyć mojego innego oblicza.

Kusiło patrzenie w lustro, męczyło przypominanie
konturów ciała.
Oddychałam, gdy byłam sama, dusiłam się
przebywając w tłumie i były tylko drzwi,
a w nich pękające z trzaskiem głosy przemykających
cichcem cieni.
Wszystko jakby okadzone gęstą mgłą.
Czułam, że powinnam je przegonić, lecz
nie potrafiłam wyzbyć się obojętności.
Chciałam się z nimi przywitać, ale błogi spokój
działał na mnie jak środek nasenny.
Dorastały wraz ze mną, aż znudziły się moją
ospałością.
Nie chciałam wyrzucać ich na bruk, ale mówić
jak bardzo potrzebuję psychicznej pobudki
też nie zamierzałam.
Bo kilkanaście lat, to za mało, by móc
spokojnie powiedzieć: "Nie wiem, co się ze mną
dzieje".
Zasypiałam zapatrzona w gwiazdy, moknęłam w
deszczu zapominając parasola.
Omijałam kałuże, chowałam się w cieniu drzew.
Wieczorami spacerowałam szeleszcząc płaszczem
z kolorowych liści, popołudniami pisałam
oddechem pamiętnik na szybie uważnie nasłuchując
czy aby nikt nie kłóci się za ścianą.

Sponiewierałam niejedną koszulkę noszącą moje
imię i wiele niedokończonych myśli wyrzuciłam
za burtę naiwnie nieletniego umysłu zabłąkanego
w odmętach niedomówień.
Potem odchorowywałam migreną każdą niedoskonałość
niepewnie stawianego kroku besztając się za
brak poczucia winy, gdy wybuchał we mnie
wulkan niecierpliwości.
W chwilach słabości szukałam ukojenia w książkach
odrzucając je, gdy upijało mnie rozgoryczenie.
Tonęłam w spienionych falach smutku
zakutym w wersy okaleczone akacją
wielu autorów.
Czekałam, aż przejdzie niczym ból po aspirynie,
bym mogła uczciwie odetchnąć z ulgą.
A wtedy kładłam się na łące nucąc pod nosem
i wszystko było nic nieznaczącą przeszłością
póki wiatr nie nakazywał wracać do domu.
Walczyłam o odzyskanie choćby kilku dni,
a one blakły jak stare fotografie.
Pozostał tylko mdły kolor chusteczki na dnie
dziurawej kieszeni.
Nie żałowałam ani jednej świeczki na torcie,
bez nich odliczanie kolejnych miesięcy byłoby
takie puste i nijakie.

Od tamtych chwil zamrażam je w kropelki marzeń
zszywając w pośpiechu rozdarte w popłochu chmury.
Drżące z poświęcenia dłonie zanurzone w sercu
nie pozwalały spoglądać za siebie.
Ganiłam za krótkie noce na sen, prosiłam o długie
poranki na przepraszanie sumienia pisząc póki
ręka nie odmawiała posłuszeństwa trując
pustką w głowie.
Ulotny czas wymieszany z zapachem kasztanów
i smakiem soku malinowego utracone przez
tamtą łatwowierność.
Nigdy już nie smakowały tak samo.
Chciałam dziewictwo romantycznej duszy mieć
tylko dla siebie i być jej aniołem razem
z nią gubiąc po drodze troski zbierając ukryte
w trawie krople rosy jeszcze nie zdeptanej
ulicznym smogiem.
Nie chciała, poezja przecież ma wielu kochanków.
Przytłoczona groteskową zaborczością do utraty
tchu, przyciśnięta piórem do bezlitośnie
szorstkiej kartki ukryła się za parawanem.

Pragnęłam milczenia w samotności bardziej,
niż teraz czytania w swoich przewrotnych
myślach.
Nawet deszczowe niedzielne poranki kradnące
ciepło pościeli nie byłyby wtedy zbyt
wygórowaną ceną.
Nieraz myliłam się w momentach skruchy
zaniedbując niezrozumiałe gesty maniakalnie
do mnie przemawiające.
Zamykałam oczy i szłam powierzoną mi drogą
udając, iż codzienność mnie nie dotyczy
nawet, jeśli wiara w siebie tchórzyła.
Całą sobą byłam kwitnącą wiśnią potrzebowałam
tylko namacalnego powodu, aby zwolnić
nie odczuwając braku spalonego dziennika.
Bym nie musiała przekwitnąć.
Maluję obraz rękami nastoletniej dziewczyny
w międzyczasie poruszając gwałtownie niedokończonymi
zdaniami jak wiatr zniewolonymi na swoje
podobieństwo kryształowymi odłamkami burzy.
Było, a jednak nie minęło.

Nie pamiętam tamtej jesieni, lecz wiem czym,
pachnie.
Nie chciałabym cofnąć czasu i nie powiem
sobie: "Dość!" gdy znów będę rwała z bezsilności
nowe, lecz jeszcze nie odpuszczone winy
snując się w ciemnościach po domu nie znajdując
ukojenia w okruszkach chleba.
Byłam dziewczynką z własnym kawałkiem świata
zamkniętym w szklanym pudełku.
Nie chciałam wiedzieć, czym jest następny
dzień, liczyłam, że czas zatrzyma się w miejscu
lecz za nim się obejrzałam dorosłam.
Nie wiedziałam, czym jest pragnienie dopóki
ono mnie nie odnalazło.
Nie zaznałam spokoju nie będąc pewną, iż
jestem po właściwej stronie zwierciadła.
Napisałam list wielokrotnego użytku,
umoczony w błocie nie przetrwał godzin
moich narzekań, w dniu urodzin,
który minął jak pozostałe
przelotnie pachnąc aromatem owocowej galaretki.
Pchnął mnie o jeden nieświadomy wyczyn
naprzód życząc jak najmniej powrotów do
niepokonanych zakamarków przeszłości będącej
w zmowie z teraźniejszością.
Kim byłam? Tym, kim jestem teraz.

ashley23 : :
mar 26 2007 DŁONIE
Komentarze: 0

Alabastrowe dłonie spoglądają w lustro,
odgarniają włosy z twarzy, bawią się
kasztanowymi kosmykami, by po chwili desperacko
opleść ramiona.
Wzbraniają się przed chłodem ust i jeszcze
przed tym jej spojrzeniem, w którym utopiłaby
każde namalowane srebrzystą farbą słowo.
Od tamtego pamiętnego dnia nazywanego
"Codziennością" nic się nie zmieniło.
Nawet gramofon z chmur za oknem nie zmienił
płyty i wciska w ludzi znudzone westchnienia.
Nagie i wyzbyte wszelkiej próżności
ubierają się w biel atłasowych rękawiczek, by
móc się ukryć w jasności grzywki w chwili
zwątpienia.
I żadne nawet najbardziej nieśmiałe odbicie
tego nie zmieni.
Znów zapomni je pocałować na do widzenia,
nie pochwali konwaliowych perfum i nie
pozwoli zlizać okruszków chleba ze swoich
warg.

Nie będą się wzbraniały, z pokorą będą
wdzięczne za to, że niepozbawiła ich złudzeń.
Jak wtedy, gdy oczy nie mówią prawdy,
a dusza wzbrania się przed kłamstwem.
Wpatrują się w siebie intensywnie,
Chodź i tak już wiedzą. A ona?
Nigdy nikogo nie słucha, więc i one czują się
jakby należały do obcego ciała.
Próbują wniknąć w jej krnąbrne myśli, ale jak
zwykle gubią się w gąszczu ironicznego
uśmiechu.
Nie tak miało być, dziś wszystko miało
rozpocząć się od początku.
Zrywa naszyjnik z ich łez i wychodzi.
Palce dotykają zimnej tafli, malują na niej
szminką: "Nie podziękujemy ci" nie było czasu?
On zawsze ucieka i zawsze będziemy gorsi od
niego, bo nigdy go nie dogonimy.

Prysnął romantyczny czar, jak co rano i jak
każdego poranka w myślach wrócą do zimnego
łóżka i zasną, aby nie tęsknić,
by nie pamiętać i aby jak wczoraj
nie popaść w obłęd.
Ale najpierw pozbierają nieme łkanie z
rozdartej koli, wyrzucą przez okno, by wpadły
pod rozpędzony samochód.
Jękną, gdy z trzaskiem będą pękały i nawet nie
powiedzą: "Przepraszam".
Szukają pewnie siebie po omacku, znów?
Ile jeszcze razy? Jak długo będą prosić?
I kiedy wreszcie zażądają?
Nie teraz. Może nawet nigdy.
Te śnieżnobiałe piąstki, które trwają
przy niej czując, lecz obawiając się pragnień
szukają miejsca w jej sercu, zamiast tego
odnajdują tylko puste ulice wypełnione
rozczarowaniem.
Dobranoc wy, które jesteście dla niej
nieskończenie pogrążone w otchłani morskiego
kolorytu oczu.
Może, gdy zaśniecie przytuli się do was
i powie: "Dziękuję"?

ashley23 : :