Najnowsze wpisy, strona 6


paź 02 2006 DZIEWCZYNA W BIELI
Komentarze: 0

W koronkowej sukience szumiącej bielą
z parasolką w dłoni, kremowymi trzewikami
stukając o kryształowe pocałunki
mieniących się tęczą kałuż.
Jakbym gdzieś już ją widziała.
Jakby od zawsze mieszkała w moim lustrze
i jakby co dzień spoglądała na mnie
krytycznym wzrokiem niezadowolona z niczego.
Ma karminowe usta i alabastrowe dłonie
kurczowo ściskającą błękitną chusteczkę.
Znowu sama, ale nie samotna.
Ciągle szeptająca modlitwę
''Teraz proszę teraz, ale nie na zawsze''
Wiem jeśli ją zatrzymam rozpozna mnie,
a wtedy zdejmie swój kapelusik
i przeczesując kasztanowe włosy
roześmieje mi się ironicznie w twarz,
by powiedzieć mi, że nie jestem nią.
Wystarczy, że położy mi palec na ustach,
zamknie oczy,
wyjmie mi serce i połączy ze swoim.

Ona jest inna tamta. Ona.
Taka jaka nigdy nie była
i już nigdy nie będzie.
A w mojej dłoni zaciśniętej w pięść
błękit jej spojrzenia pozostanie tam
na pamiątkę.
Kilkoma krokami mijam siebie.
Oglądam się za siebie,
lecz jej już tam nie ma.
Ale dlaczego jej serce bije moim?
Jak to możliwe, że moje słowa
są jej myślami?
I dlaczego nieustannie za mnie odpowiada?!
Dlaczego nie chce poczuć jak to jest
mieć siebie tylko na wyłączność?
Kim ona jest aby za mnie wybierać?
I dlaczego ciągle na nią napotykam?

Spogląda mi w oczy zimna
jak królowa śniegu i odtrąca mnie
od siebie.
Zrywa z ręki zegarek i mówi,
że czas dla niej już się zatrzymał.
Ale przecież ja ciągle idę codziennie
tym samym chodnikiem.
W jej oczach tli się iskierka nadziei,
ale w moich płonie już żar nienasycenia
teraźniejszością.
Ona potyka się i czeka aż ktoś poda jej rękę,
a ja wstaję otrzepuję się i idę dalej.
Więc czemu jest moim lustrzanym odbiciem.
W dzień przecież widzę jak idzie powoli ulicą,
zmysłowo odgarnia włosy z twarzy
i przegląda się w wystawach sklepowych.

Ale ja nie mam sukienki z falbankami,
o parasolce czasami zapominam,
a zamiast trzewików trampki na nogach.
No i ona nigdy nie patrzy
oczami drugiego człowieka.
To co widzę jest moje, nasze i całego świata.
Nie mam jak ona naszyjnika z pereł
i nikomu nie rozkazuję.
Bywam nieufna, a jednak wierzę.
Pragnę, a jednak czekam cierpliwie.
Uśmiecham się do gwiazd,
ale i pokornie ich słucham
i szeptem wypowiadam te słowa,
a jednak słyszę je na dnie siebie.

Nie widzi mnie i tym razem,
ale nieustannie poszukuje.
Chce zawsze zatrzymać mnie tylko dla siebie,
ale nigdy jej się to nie udaje.
Sypia tam gdzie i ja, a jednak co rano
budzi się otulona zimną pościelą.
Bo ja czasami bywam nią - dziewczyną w bieli.

ashley23 : :
paź 02 2006 JAK UŚMIECH WŚRÓD CHMUR
Komentarze: 0

Dziewczyna w czarnym płaszczyku i
jej uśmiech zatopiony wśród błękitnych
chmur.
Oczym może tak marzyć?
Może o swoim ukochanym na którego
czeka każdej samotnej nocy spędzonej
w łożu utkanym z karminowych płatków róż?
A może o tym by co noc móc witać się z gwiazdami.
Albo o tym aby każdy listek wiosną, czy zimą
był jej przyjacielem.
A może ona jest tylko złudzeniem namalowanym
przez tęczę na rumianym z zawstydzenia
nieboskłonie?

Może to tylko fikcyjna bajeczka o niej?
Może zaraz odleci niczym liść porwany przez wiatr?
Nie, będzie czekała na kolejny wschód słońca
tak jak kochanek na weneckich schodach.
Te niezapominajki pod jej stopami karmią
się jej krystalicznymi ze szczęścia łzami.
Nie goryczy, rozpaczy, złości, czy żalu,
lecz z dumy z tego pięknego świata nawet
w deszczu skąpanego, który ucieka bez ustanku
chmurom niczym ciągle spóźniona jakaś kobieta
codziennie stukająca obcasami o schody.
Zerwie bukiet może postawi w oknie na balkonie.
A może ze szczęścia podaruje
jakiemuś przechodniowi.
A może stanie pod płaczącą wierzbą
i poczeka, aż zjawi się wymarzony książę
w białym fraku i cylindrze na głowie?
Będzie pachniał uśmiechami stokrotek, a
włosy mu będą błyszczały od słonecznych
promieni.

Podbiegnie, on weźmie ją w objęcia
i już nigdy nie pozwoli jej odejść.
Ona wie, że smutek jest tylko dla tych wierzb,
co płaczą.
Można tylko karmić swe oczy czerwienią maków
na łące zieleniącej się pod jej kruchą dłonią.
Ten słodki i jedyny na pewno gdzieś
na nią czeka i wybacza niebu każdą kroplę
tęsknie jak ona wzdychając do wtóru ptakom,
a każde westchnienie to krok ku wiecznemu
spełnieniu w miłości.
Idź za cieniem drzew rozmarzona dziewczynko
nie bój się one ci wskarzą drogę do gwiazd.
Spotkasz swego księcia nad wodospadem
szemrzącym o szukających się spojrzeniach
bratnich dusz czekających na tego jedynego.
Potem powrócisz już jako jego ukochana,
będziecie pokazywać tę samą drogę
innym zagubionym duszyczkom trzymającym
swe bijące w szaleńczym pędzie serca na dłoni
szukające pokrewnego bicia w ekstazie.
Razem będziecie kroczyć w mlecznej
drodze czule trzymając się za ręce
i z wdzięcznością patrząc w swe oczy
w niemo wzruszającej podzięce.
Razem pójdą piaskowymi schodami weneckimi
do morza.

Zamieszkają w pałacu z błękitnych chmur.
Rafy koralowe będą im światłem,
a koniki morskie i muszelki muzyką.
Łzy ich radości będą srebrzystą ambrozją,
a smak karminowych ust jaśminowym nektarem.
Będą nosić odciski swych dłoni na dnie serca,
nigdy nie zapomną konturów swych ciał
tak idealnie do siebie pasujących niczym
nuty skrzypiec w złocistą noc grających.
Pod rozgwieżdżonym niebem siedzących
i do ulotnego snu dzieci kwiaty tulących.
Wtedy już dwa odciski będą w kałuży
i dwa ciepłe ślady harcujące na ławeczce.
Nie rozstaną się z sobą ani na chwilę
bo każda chwila to jak kropla tęczy, która
znika nim zdążymy zamknąć ją w swoim spojrzeniu.
Przecież przed sobą będą mieli całą wieczność,
to aż tak dużo w porównaniu z kilkoma dniami
spędzonymi w gorzkiej rozłące?
Ona: Prawdziwa, szczera, naturalna,
romantyczna, nie unika prawdy,
żyje powoli z nią.
Ociera łzy innym prosząc by spojrzeli w niebo.
Widzicie jej uśmiech w złocistych promieniach
słońca?
Będzie się tak długo uśmiechała jak długi
jest ten wiersz więc cieszczie się razem z nią,
bo już czas, słońce do niej mruga,
wraca z nią do domu.

ashley23 : :
paź 02 2006 UŚMIECH W PEREŁCE ZAKLĘTY
Komentarze: 0

Mogę uśmiechać się do woli ubierając
w najskrytrze marzenia,
schować się za szumiącą swoje
opowiastki brzozą i udawać,
że jestem na bezkresnej łące
gdzie maki ubiorą mnie w czerwoną
suknię, a promienie słońca zaplotą
warkoczyki.
Deszcz skropi mnie najbardziej
fascynującymi perfumami.
Żadnych ludzkich głosów tylko
dżwięczny szum potoku i wtedy już
będę jak nimfa wodna przemykająca
leśnymi nikomu nieznanymi dróżkami
zostawiając niewinne odciski moich
ciepłych od dotyku nieśmiałych
ust palców na mchu
ogorzała od tętniącego wszystkimi
kolorami namiętności serca
zanurzonego w winie uniesienia.
Jakoś mam ochotę wskoczyć
do tej krystalicznej wody
i ukłonić się niewidzialnej widowni.
I zniknąć jak zmysłowa kotka w
nieprzewidywalnej ciemności,
jakby przepraszając za płonącą z
mych oczu żarem niespełnienia
nieśmiałość.

Mijam jakiegoś przechodnia
w garniturze tupiącego nogą,
wykrzykującego coś do telefonu,
przeklinającego.
Nie jestem już w oddychajacej
zielenią oazie spokoju
lecz na tętniących haosem
i niepokojem ulicach co rusz
na siebie z niezadowoleniem
pokrzykujących.
Mijam jakieś rozkrzyczane i
zapłakane dziecko ciągnące matkę
za rękę i beszczelnie puszczającego
balony z gumy.
Nie ustępuje mi z drogi tylko
ironicznie się uśmiecha.
Mijam go lekko zmieszana,
ale i rozzłoszczona jakoś mnie
zdeprymował.
A za plecami nieustannie gdzieś
pędzący tłum ciągle
się zastanawiający, która droga
będzie najwłaściwsza?
Ale nie taka dla artystów, taka gdzie
w ciemnej uliczce, żeby móc wyjść
po angielsku.
Dopiero teraz znów słyszę nad głową
ten sam kojący niczym miód
krystalicznie czysty głos ptaków
z determinacją swym śpiewem
przedzierających się przez uliczny
bezlitosny gwar.

Dziękuję im radosnym uśmiechem
za to, że starają się rozweselać
ludzi nawet jeśli oni tego
nie dostrzegają.
Zawsze się znajdzie ktoś kto
zatrzyma się na środku ulicy
i tak jak ja poczuje całym sobą zieleń
wibrującego powietrza,
albo niezapomniany dźwięk
zaskakująco ciepłego dotyku chmur.
Jakbym chciała móc przytulić się do
chociażby jednej z nich trzymając
w dłoniach kubek parującej gorącej
czekolady.
Jakby było miło zapatrzeć się
w tryskające z kominka iskierki,
poczuć ciepły dotyk otulający swym
blaskiem rumiane policzki i zasnąć
błogim snem.
I śnić o zachodzie słońca,
o lazurowym oceanie
skąpanym w granatowym mroku,
czuć słony smak na wargach,
tak dziś w nocy przytulę się do
niebieskiego atłasu,
będę leżała spoglądając w bawiące
się w berka gwiazdy na niebie.
Może pozwolą mi dołączyć,
a potem zmęczoną utulą do
snu.

I ten księżyc co tak cichutko wygrywa
kołysankę na skrzypcach jakby
w kilku słowach chciał zawrzeć
wszystkie westchnienia,
jakby co noc sam siebie pytał kim jest
i dokąd zmierza.
Poniewiera się po bezkresnym
granacie nieba niczym zbłąkany
starzec poszukujący
gdzieś zagubionych myśli.
Jeszcze tylko jeden uśmiech
na dobranoc.
I księżyc otuli mnie śnieżnobiałym
kocykiem upstrzonym milionami
migoczących perełek.
Ten pan o żółtym licu jest jak cień
przemykający ciemną uliczką,
nikogo nie zaczepia,
nikogo nie pyta o drogę,
nikogo o nic nie wini
sam sobie okrętem i sterem,
a pokarmem dlań słodkie sny ludzi.

Tylko cichosza...
Nie chciałabym obudzić różyczek,
tak tych co cichutko przycupnęły na
werandzie tej pod kryształowym
oknem.
Spójrzcie tak anielsko wyglądają
gdy tak śpią otulone kołderką z rosy.
Rosy, która powoli skapuje na ich
policzki obmywając je z szarości dnia
codziennego.
Rosy, która z rana napoi je nektarem
słodszym niż miód i da im siły by
przetrwały kolejny dzień pełen
wichur i nieprzyjemnych ulew.
Ci...
Cichutko wyjdźcie na paluszkach
bo i ja już powoli składam swoją
niewinnie dziewczęcą główkę
na poduszeczce z obłoków by śnić
o plaży skąpanej w blasku
słońca złotego i o uroczym uśmiechu
mego chłopca jak ja nieśmiaśmiało
uroczego.

ashley23 : :
paź 02 2006 RÓŻYCZKA BZEM PACHNĄCA
Komentarze: 1

Idzie ulicą tonąc w fiolecie bzu,
widzi swoje szepty pływające wśród drzew
ciekawe kim jest ta dziewczynka?
Co sfrunęła z błękitnego łoża?
Może Amelia, albo anielica?
Siedzi sobie na huśtawce i wesoło
się do kogoś uśmiecha,
ostatnie dziecko wieczoru,
za nią las tysiące bajeczek mogące
doprowadzić do skraju szaleństwa
gdy się zdenerwują.
Dziewczyna wydaje się jakby weń wtopiona
w obraz.
Jej obraz w białej sukni na łące
z parasolką w tle zachodzącego słońca
mrugającego jej figlarnie na dobranoc.
Jakby pioruny ciskane między niebem,
a ziemią w zapierających dech w piersiach
rozbłyskach. Jakie pytanie?
Przecież ono już dawno temu zostało zadane.
A odpowiedź i tak wszyscy już znają.
Widać to po zniecierpliwionych minach
przechodniów.
Dziewczyna ani trochę nie jest smutna, raczej
w swej nieśmiałości wręcz poruszająca,
wygląda jak laleczka na wystawie
''Kup mnie, tak bardzo proszę''
Wiem, że chce się przytulić do chmur,
sięga już porcelanową rączką
i zastyga w bezruchu,
czuje jak figlarne promyki słońca
chcą jej towarzyszyć,
ale i być wolne od wszelkich trosk
ludzkiej zwyczajności.

One nie wyglądają jak chłopcy rozdający
bułeczki za rogiem ulicy nazwanej
nieśmiałą tęsknotą.
Nawet nie zdają sobie sprawy,
że każda chmurka
może być ich nieśmiałą myślą.
Nieśmiała dziewczyna, rozgląda się zawstydzona,
przyklęka i pragnie zatrzymać w dłoni
ślad swych stóp mieniące się zielenią
jej myśli tulące się do policzka
fotografia jakby z przed paru ładnych lat,
radosna jak jabłuszko buzia i dwa piwne jeziora.
Mając w pamięci ten wzruszająco
dziewczęcy uśmiech i tak idealnie
pasujące do niej figlarne oczy.
Ptaki zatańczyły kilka taktów walca i jakby
tym speszone czym prędzej uciekły do dziupli.
Słychać dzwoneczki z kryształków lodu,
sen zamknięty w perełce na dnie oceanu.
To nieubłagana cisza przed burzą,
lecz burzy ekstazy zmieszanej z nieśmiałością,
które będzie dążyło do zespolenia się w jedności,
taniec ramię w ramię subtelny i niewinny.

Zacznie się lekkim deszczykiem, a skończy
ekspresyjną wichurą zapomnienia
się w ekscytacji.
Nawet listek nie zadrży,
słychać leniwe bzykanie muchy.
Ona idzie z zadziwieniem rozglądając się
po niebie z nudów licząc kolejne chmurki
śpieszące się lecz powoli wiedzą,
że szczęśliwi dni i godzin nie liczą.
Co się stało z tą obsypaną różowym
kwieciem nieśmiałości dziewczyną?
Poszła na lody, czy do parku?
Wreszcie drżenie każdego listka
od drobnych plamek na ich licu
do kruchych idealności spojrzeń,
wciska się jej nawet do butów
i włazi niecierpliwie za kołnierz.
Nawet kałuże nie robią jej różnicy
i tak jest przemoczona kolorami tęczy.
A radości ma tyle w sobie,
co promyk słońca złota w każdej dobie.
Wystarczy na milion uśmiechów
skrytych za kołnierzem chociażby za jeden
grosz.

ashley23 : :
paź 02 2006 W TEN SŁONECZNY DZIEŃ
Komentarze: 0

Jolka mam na imię i wten słoneczny
dzień trzy razy pukam do drzwi.
Domek wygląda jak z "Alicji
w krainie czarów" tylko jakby bardziej
pachnie pierniczkami i czystością
bicia ludzkich serc.
A może w takich domach drzwi
same się otwierają zapraszając do środka
jak w starych, a i tak strasznych horrorach?
Cóż nie mogę powiedzieć aby się czymś
wyróżniał nie jest ładny jak wiosenny zapach
ledwo skoszonej trawy.
Ale co najwyżej jak dekoracja
z marcepanowych różyczek
na śmietanowym torcie.
Zjadasz i nawet następnego dnia
nie pamiętasz jaki miał smak.
Ale to może właśnie dlatego, że mamy
akurat słoneczny dzień.

Nikt nie odpowiada w tym pustym domu
więc pukam jeszcze raz,
lecz tylko echo mi odpowiada
najpierw jedno wiosenne,
potem drugie letnie,
trzecie jesienne, a na koniec to najbardziej
mrożące nawet myśli i złudzenia
w sople zimowe.
A potem ogłuszająca kanonada
skrzypiec prześcigających się
z dźwiękiem moich słów.
Czyżby wszystkie pory roku
wymieszały się i właśnie zaplatają
słońcu warkocze wpinając we
włosy kłosy zboża pachnące
trudem ludzkich rąk?

W pniedziałek są granatowe,
bo nigdy nie wiadomo, czy gwiazdy
sprostają wyzwaniom dnia codziennego.
We wtorek są cytrynowe jak soczysty
smak soku cytrusowego, bo dają
nadzieję na choć odrobinę wytchnienia
w tej pędzącej kuli zwanej czasem,
co przecieka przez palce niczym
chwile spędzone na słuchaniu ulubionej
muzyki, bo ona płynie i płynie,
a tak by się chciało dalej i dalej.
W środę są niebiesko czerwone,
bo niezdecydowane jak błękit obłoków,
które nie wiedzą, czy chcą mieć
uczucia tak jak ludzie, czy chcą być tylko
chmurami czasem uwielbianymi,
czasem przeklinanymi.
We czwartek mają na sobie
czarno białe kraciaste sukienki
by móc zadowolić rozkapryszone gusta
każdej godziny dnia nie mającej ułożonej
ani muzyki, ani słów piosenki z tandetnymi
myślami puszczanej do znudzenia
do smętnej melodii.
Piątkowe są jak guma balonowa
smakująca tak samo wieczorami
spędzonymi w wesołym miasteczku
mimo upływu lat i nadal tak samo
realna jak wtedy gdy dzieliłeś się
nią po raz pierwszy ze swoim
przyjacielem.
Sobota jest kwaskowatym smakiem
miodowych różyczek herbacianych
obsypujących swymi śladami
każdą kroplę deszczu w jesienny dzień
i każde źdźbło zieleniącej się trawy
w letni niczym nie zmącony dzień.
I wreszcie ta wcale nie ostatnia niedziela
brązowiutka jak ten pluszowy misiaczek,
z którym co noc kładziesz się do łóżka
i któremu szepczesz nie tylko
"Dobranoc" ale i zwykłe swoje
tajemnice do uszka.

Tylko dlaczego mi nie otwierają?
Ale, co to coś brzęczy na dnie
kieszeni mego fartuszka.
Sięgam do niej pośpiesznie,
przy okazji ze zdenerwowania
wysypując z niej kilka guziczków
nie do pary i kilka połamanych wypalonych
zapałek.

W końcu moje palce chwytają coś chłodnego
w dotyku, coś co w dziwny sposób
podsyca we mnie niepokój jak
jak ogień w sercu rozpalony
zapierającym dech w piersiach
widokiem gór otulonych zapadającym
zmrokiem, którego nadzwyczajność...
Nie odda tego nawet idealne zdjęcie,
a to przecież tylko klucz.
Oglądam go z każdej strony
bardziej z ciekawości niż fascynacji
i jest taki śmieszny z tą swoją dziurką
w kształcie gwiazdki.
Obracam go w dłoni i jakbym słyszała
gruchanie gołąbka.
Nie. Chyba mi się nie przesłyszało,
a może jednak?
Może ten klucz tylko tak
śmiesznie wygląda?
A tak naprawdę otwiera te nieznośne drzwi,
które nic sobie nie robią z mojej irytacji
więc jeśli znalazłam go w swoim
fartuszku musi do nich pasować.
Drżącą ręką trafiam do dziurki
i zlękniona odskakuję, bo klucz
sam się przekręca, a drzwi ze skrzypieniem
się otwierają jakby echem powtarzając
"Wejdź zapraszam cię" i nie wiem dlaczego,
ale nie zależy mi już na wejściu
do tego domu.
Bo mogłabym cały dzień stać w progu
i wdychać sosnowy zapach tych drzwi,
bo przecież to ja Jola, która
w końcu otworzyła te drzwi w ten
słoneczny dzień.

Może chociaż będzie w tym domu kanapa,
może będzie akurat w kwiatki,
a wtedy przesunę ją sobie na wprost
okna i w świetle słonecznego uśmiechu
jeszcze raz przyjżę się temu kluczowi,
który wyprowadził mnie z błędu,
że o moich krokach tuptających
w mojej głowie wiem już wszystko.
Więc robię jeden krok, potem drugi
i następne i już drzwi się za mną zamykają
nie pozostawiając za sobą nawet
ciepłego zapachu mego poziomkowego
oddechu.
Pierwszy schodek i jakby rażąca biel
pomalowała wszystkie moje słowa.
Drugi schodek, a mej duszy zaczyna
grac fortepian nastrojony na bardzo
skoczną melodię.
Coś w rodzaju pastelowych kolorów
przemieszanych z głosem dobiegającym
gdzieś z pośród chmur.
Chyba przysiądę sobie na tym schodku
i poczekam aż drżenie mego ciała
ucichnie niczym powolne przygasanie
nutek skaczących po dzwoneczkach szczęścia.
Ale przecież to ostatni schodek
więc po co czekać?

Dom, w domu cztery ściany
pełno dużych i wspaniałych luster
i obraz gdzie jakiś krajobraz
jest namalowany.
Jakich luster?
Tych z powtykanymi za ramę w stylu retro
czarno-białymi zdjęciami.
Tych w, których ja siebie widzę
i tych w, których one siebie same widzą.
Tych, które od krzyków pękają
i tych, które od blasku słońca
mienią się złotem.
I nawet te ze śladami pocałunków
namaszczonych karminową szminką.
A i tych, co jesiennymi liścmi
twarz sobie pudrują.
O jakie one wszystkie ładne!
I podbiegam do nich z zachwytem
graniczącym z euforią.
Lustro jakby w lustrze,
bo ramki też lustrzane.
Pewnie pamiętają nie jedną noc w klubie,
gdzie drżały zasłuchane w muzykę klubową,
zapamiętywały stukot kolejnych
tańczących par i odszukiwały siebie
w zahipnotyzowanych muzyką
twarzach klubowiczów, dla których
taka zabawa to już rutyna.
Ale tylko w tak słoneczny dzień
można je dostrzec nie zastanawiając
się skąd się one tu właściwie wzięły.

Wchodzę na ogromną komodę
i potykam się o jakieś stare fotografie
w posrebrzanych ramkach i kolekcję
słoników z trąbkami uroczo
podniesionymi do góry na szczęście.
Czy ja jestem taka malutka,
czy może ta komoda mnie przerasta?
I dlaczego ta serweta na niej jest
bardziej śnieżnobiała?
Przecież to ja jestem Jolka w ten
słoneczny dzień.
A właściwie czemu nie spróbować
namalować na niej szlaczku z kwiatków?
Tak, zrobię to tylko poszukam kredek
w swoim fartuszku i zabieram się do pracy.
Zaraz, zaraz tylko gdzie ja mogłam
schować czerwoną kredkę?
Och nie! Czyżbym jej zapomniała?
Nie, to chyba niemożliwe.
Przecież, to właśnie od niej wszystko
się zaczyna i na niej się kończy.
Och jest. Niechcący wpadła mi do bucika.
Czy to ładnie tak?
A dlaczego najpierw nie zaparzyłam
sobie herbaty z cytryną?
Wybaczcie, ale jakoś nie pomyślałam o tym.
Może to zrobię, tylko najpierw mi powiedzcie,
czy stokrotki na tym obrusie mają być,
białe czy może różowe?
Macie rację, to bez różnicy i dlatego
pomaluję je na niebiesko przecież ten kolor
zawsze przypomina dziewczęce spojrzenie,
moje spojrzenie.
A wogóle to gdzie ciastka orzechowe
na poczęstunek no i gdzie ta moja herbata?
A no tak sama muszę ją sobie zrobić.
Bo w domu, to mam nawet taki
ceramiczny oliwkowy słoiczek na ciastka.
Ale teraz, to nawet nie pamiętam,
czy stoi w kuchni na kredensie,
czy może schowałam go pod łóżko
w obawie przed myszami.
A zresztą po co tym teraz zaprzątam
sobie głowę przecież to nie mój dom
prawda?


Tylko dlaczego jest taki jakiś
dziko nieznajomy?
Może to z powodu tych luster?
Mama tak uwielbia się w swoich
przeglądać przed wyjściem do pracy.
A ja?
Zawsze się dziwi jak ja to robię,
że każdego dnia widzę siebie w nim
odmienioną.
Bo ona patrzy w to lustro z lustrzaną ramą
obwiązaną kokardą w czekoladowym kolorze
i ciągle widzi siebie taką samą.
Ale przecież tak na mnie działa
ten słoneczny dzień.
O dziwo, to lustro zdaje się
do mnie uśmiechać.
Chyba jednak pójdę zrobić sobie tę herbatę.
Tylko dlaczego te wszystkie szklanki
są takie wielkie?
Przecież chcę tylko łyk herbaty,
a nie wodospad wody z bąbelkami.
Nie, ani mi się śni robić sobie tyle herbaty
tylko po to aby potem marnować czas
na patrzenie jak jej kolor zmienia się
z białego w miodowy.
Mam na imię Jola i przejęta ze zdenerwowania
idę przez ten inny lustrzany pokój
z przygryzioną wargą i trzymając
kurczowo fartuszek w dłoniach
nasłuchuję jak skrzypią
deski pod moimi małymi nóżkami
obutymi w czarne skórzane pantofelki
od czasu do czasu niechcący
potrącając kolejne dzwoneczki szczęścia.
I znów niechcący coś potrąciłam,
co tym razem?
To mieniący się jasną zielenią
mały samochodzik wypełniający swoją
soczystą barwą cały pokój.
Jakby liście całego świata
przygnał tu niesforny wiatr
i natychmiast zapominam
o dźwięku desek tańczących
trochę nieporadnie z dzwoneczkami
przez co trochę śmiesznie wyglądają.
I co ciekawe nawet mnie nie dostrzegają.
Aż chce mi się ze śmiechu
na ich widok klaskać w dłonie.
Ale nie chcę im przerywać
więc po cichutku na paluszkach
pójdę sobie dalej.
Rozglądam się po pokoju w obawie,
że samochodzik mógł gdzieś zniknąć,
jak to rzeczy często mają w zwyczaju,
ale nie. Cierpliwie czeka,
aż się z nim pobawię
więc biorę go do rąk i kręcę
się w kółko ze śmiechem.
Ale, co to. Zegar na ścianie
wybija już osiemnastą.
Czyżby już czas wracać do domu?
Tak to prawda.
W tak słoneczny dzień czas szybciej
umyka niczym zając
przed Alicją w krainie czarów,
która ciekawa jest dokąd on pędzi.

Ale ja jeszcze nie chcę wracać.
No zegarku kochaniutki powiedz,
że to jeszcze nie czas.
Bo pierwsza chwila tutaj spędzona
była jak nagi sen, którego czystości
nie musimy się wstydzić.
Następna jak kilka zafascynowanych
sobą minut.
I te ostatnie są jak oczekiwanie
na eksplozję wszystkich kolorów
tęczy jednocześnie.
Bo przecież to miejsce jest jak
wisienka na szczycie tortu waniliowego.
Po prostu nadaje życiu tej esencji,
której brakuje nam na codzień.
Naprawdę będę tu mogla
jeszcze wrócić jak znów
trafię na tak słoneczny dzień?
No to dobrze.
Pójdę już do domu przecież jest jeszcze
jeden pokój, którego przez długi czas
nie widziałam i moja dusza wie,
o który pokój mi chodzi.

ashley23 : :