Archiwum 19 grudnia 2006


gru 19 2006 JAK NIE TY
Komentarze: 0

Nie usiadłam, jak co rano z filiżanką kawy na
ławeczce w parku, westchnęłam tylko
dwuznacznie ocierając policzek o poduszkę
naznaczoną niespokojnym snem.
Ukradkiem chowam w dłonie twój szept
wymykający się na przekór temu, czemu usilnie
usiłujesz zaprzeczać i jak natchniona piszę
te słowa w popłochu, niczym kochanka
ukrywająca czerwone ślady na nabrzmiałych od
pocałunków wargach.
Słyszę trzask drzwi. Jak zwykle wyszedłeś do
pracy nie mając odwagi podziękować za każde
słowo milczenia.
Sen jeszcze za bardzo kusi wspomnieniami
zarysu twojego ciała ubranego w garnitur z
papierosowego dymu i granatową koszulę z
moich wyobrażeń o tobie.
Siedziałeś wtedy przy szklanym stoliku,
na którym anonimowe ślady dłoni kłóciły się
ze sobą, lecz nie zwracałeś na to uwagi.
Czytałeś kolejne bezmyślne artykuły spłodzone
z nonsensu i kilku słów zgwałconych
prostackim wulgaryzmem, by na koniec zakończyć
ich żywot jako podarte strzępy w dłoniach
trzymających mnie tak samo bezosobowo.
Nie miałeś sił, aby wykrzesać kilka iskier i
przelać je w melancholię spojrzenia?
Ale ja chciałam tylko byś położył się obok
i pozwolił wdychać nasze oddechy będące
razem, a jednak osobno.
A ty obróciłeś się obrażony na cały świat i
zasnąłeś nie pozwalając mi się wytłumaczyć,
dlaczego milczę, gdy dusza nie chce przestać
śpiewać i czemu moje spojrzenie ucieka w
popłochu, gdy zapuka nie w porę do
zabrudzonego okna twojego serca nie bojąc się,
że stanie się takie jak ono.

Wyjdę na schody i pozwolę sąsiadom domyślać
się, dlaczego zamieram w pół słowa, gdy
milczysz skazując mnie na beznamiętne
topienie się we własnych myślach i dlaczego
choć pragnęłam tylko...
Chciałam wziąć z twoich dłoni szklankę
herbaty z cytryną i upić jej łyk,
by poczuć go jakby był spity z
delikatności chłopięcych ust.
I dostałam... Pustą szklankę...
Niczym siarczysty policzek w twarz!
Lecz gdy wrócisz nie wypomnę ci tego może
obawiając się, że nie będziesz w stanie mnie
wysłuchać, albo ja po raz wtóry chwiejnie oprzeć
się na męskim ramieniu.
Taki jak inni? Raczej codziennie taki sam.
Wiecznie niewidzialny, nie słuchający nikogo.
Za każdym razem ubierasz mnie w bladość nocy
nie pytając o zdanie.
On. Bezceremonialny jak księżyc wkradający
się pod osłoną nocy do małżeńskiej alkowy,
bezwstydnie przyglądając się odbijającej się
echem po kątach rutynie.

Nie było śniadania, apetyt odebrała monotonia:
Jogurt, jabłko i podejrzliwe spojrzenia
kończące się tylko w przypływie
sentymentalnej słabości.
Parzy jak świeca płonąca gorliwością nie
mając pojęcia, czym jest poddanie się, gdy
rozum podpowiada "Walcz!"
Wyprasowałam wszystkie koszule i wyrzuciłam
za okno patrząc jak już tylko wiatr szuka
w nich cienia tego dawnego pana siebie, który
odrzucił ostatnie słowa tej, która tyle razy
dla ciebie udawała, by wyrzec się siebie.
A świeżo wypastowane buty wrzuciłam do
kałuży, byś nie mógł zdążyć się obudzić.
Bez znaczenia?
Pewnie tak, jeśli nie patrząc w oczy plujesz
łgarstwami prosto w twarz.
Obsesyjnie wmawiałam sobie, że wiecznie
będziemy młodzi, ale za każdym razem nie
chciałeś mi wierzyć.
Trzymałam się kurczowo tej myśli, aby nie
spaść ze schodów i nie sturlać się na samo
dno ograniczonego pustką ciała.
Z zamkniętymi oczami pudruję twarz tak jak
tego nie lubisz.
Przed wyjściem przejrzę się w lustrze.
Spójrz, jakie prostolinijne odbicie
odzwierciedlające myśli i to, kim jestem dla
ciebie.

Usypiasz powoli moją czujność odgrywając
szekspirowskiego Otella, po czym rozbierając
się z resztek szacunku stajesz się upiorem z
opery poszukującym utraconych lat niewinności
w odmętach samotności zbrukanych
posrebrzanymi obietnicami, że to ostatni raz,
gdy zasypiam bez ciebie.
Snujesz się obcymi ulicami, gdy północ wrogim
głosem nuci kołysankę niczym drzewo uschłe na
zimę, pogrążone w półśnie niczym lunatyk
chodzący po nieznanych ścieżkach złudzenia.
Pójdę do tego parku po południu zostawię
jedną filiżankę tobie, może koloryt kawy
nie spłowieje jak wszystkie chęci bycia sobą,
a aromat nie wyparuje jak poczucie bliskości
z biegiem lat.
Już wyszedłeś...
Miałeś rację. Bezustannie dokądś zmierzamy
nigdy nie mając dość.

ashley23 : :