Komentarze: 0
Spłowiały deszcz powolutku napawając się
rosnącą histerią niepewności w oczach,
spoliczkował usta zagubionego
w płatkach śniegu liścia,
żądając tym samym pokłonu.
Twardy jak skała?
Lecz przytłoczony niewiedzą, czym tak
naprawdę jest własne "Ja".
Szarość dnia zlewa się z popielatymi
rumieńcami popękanej z niewyspania,
porcelanowej twarzy, a on stoi nad
jego wysuszonym kolorytem,
usiłuje zetrzeć ostatnie oznaki
poczucia bezpieczeństwa samego z sobą.
Z irytacją wylewającą się skwaśniałym mlekiem
z rąk, bezkarnie popycha go.
Upada na tak niepozornie niewinny,
bielejący puch wyszywany jaskrawą, delikatnością
chmur, niczym promienie słońca,
co rano rodzące się na nowo, za każdym razem
tak samo głodne wiary w ludzi.
Biel ugina się pod ciężarem, jakby była
winna nieśmiałości tej duszy przyobleczonej
przez jego siarczyście mokre dłonie w
ludzką naturę bycia kochankiem dla siebie i
bezwstydnym dla każdego, kto go odtrąci.
Nie podnosi się, nie umie powiedzieć "Dość!”
Czeka cichutko łkając, póki słonce nie
rozproszy cynicznych łez, które ścielą
się grubą warstwą zbutwiałych liści,
gdy tak pada bez końca.
By koloryt tęczy dał nadzieję,
że to już ostatni raz.
Tak na nietknięte aż do jutra pożegnanie, gdy
powie mu, że nie należy już do nikogo.